WYSTĄPILI W KLUBIE

W naszym małym klubiku, tym zacisznym zakątku, gdzie czas zdaje się płynąć wolniej, a dusze otwierają się szerzej niż gdziekolwiek indziej, gościliśmy wiele osobistości, których obecność odcisnęła niezatarte piętno w naszych ścianach i sercach. Większość z nich przyniosła ze sobą aurę niepowtarzalności, gdzie każde słowo i dźwięk miało znaczenie, a gest zdradzał więcej niż tysiąc słów…

Niech mi będzie wolno, zanim przejdę do opowieści o ludziach, którzy tu wystąpili, uczynić krótką dygresję, wyjaśniającą, jak do tego wszystkiego doszło i skąd wzięli się Pieśniarze. Niech czytelnik nie wini mnie za rozwlekłość, albowiem rzecz jest skomplikowana i, jak to często bywa, sięga głębiej, niżby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.
Wszak wszelkie zdarzenia, choćby najbłachsze, mają swoje źródło w tajemniczych poruszeniach duszy i kaprysach losu, którego przewrotny charakter w jednej chwili podnosi człowieka na wyżyny uniesienia, by w następnej cisnąć go w otchłań rozpaczy. Nie inaczej było z Pieśniarzami. Ich historia nie zaczyna się w świetle lampek ani w dostojnych salonach, lecz w półmroku zatęchłej izby, wśród ludzi zapomnianych przez świat, a może nigdy do niego nie należących, w smoleńskim lesie, dzikich kresach, ciemnej legnickiej kamienicy, amerykańskiej samotności, krakowskim śnie..
Być może pewnego ranka albo wieczoru, okazało się, że pieśń to nie tylko głos i melodia, ale głos serca,krzyk duszy, która nigdzie nie znajduje ukojenia. I tak On zaczął śpiewać. Śpiewać o tym, co dręczy, co boli, co rozdziera serce – i o tym, czego wypowiedzieć nie sposób, ale co w jego głosie brzmiało dojmująco prawdziwie.
Niech więc nikt nie sądzi, że Pieśniarze (bo nie o jednego chodzi) wzięli się z niczego. Ich los, ich ból i ich śpiew są tylko kolejną odsłoną tego wielkiego dramatu, który człowiek nosi w sobie, choć często boi się go wyśpiewać. Ale oni (przynajmniej niektórzy)– oni nie bali się niczego.
Przed powstaniem klubu, organizowałem spotkania muzyczne w różnych miejscach. Nie były to wielkie wydarzenia, raczej skromne zgromadzenia wspaniałych ludzi, gdzie muzyka i słowa mieszały się z zapachem kawy i piwa. Piwnica Świdnicka, kawiarnia Capitol, Mała Scena, klub Łykend, kawiarnia Literatka, Speakeasy, a nawet tatrzańskie schronisko Morskie Oko – każde z tych miejsc miało swój własny, niepowtarzalny klimat, choć wszystkie łączyła ta sama sprawa: szacunek do poezji śpiewanej, to samo poczucie wspólnoty samotnych wilków z gitarą.
Każde z tych miejsc nosiło w sobie swój własny, niepowtarzalny klimat, jakby każdy kamień, każda ściana, każdy zakątek był napełniony duchem, który nie mógł być powtórzony nigdzie indziej. A jednak, mimo tej różnorodności, wszystkie je łączyła jedna rzecz, jedna wspólna nić, która wiła się przez nie jak niewidzialna rzeka: szacunek do poezji śpiewanej. Był to szacunek głęboki, niemal religijny, jakby słowa, które płynęły z ust śpiewaków, były nie tylko dźwiękami, ale modlitwą, zaklęciem, które miało moc przywołać przeszłość, ożywić umarłych i zatrzymać czas, choćby na chwilę, w tym jednym, doskonałym momencie. I tak, w każdym z tych miejsc, ludzie gromadzili się, by słuchać, by czuć, by być częścią czegoś większego niż oni sami, czegoś, co trwało od wieków i co, jak wierzyli, przetrwa jeszcze długo po tym, jak oni odejdą.
Trudno powiedzieć, czy to w ogóle miało sens— wieczory pełne laureatów, nazwisk jak z broszury, Mazoń, Wójcik, Gustowski, Raduszkiewicz, Kotin, Kędziora, Szuman, Mazurek, Płaza, Jemioła, Blokesz i wielu innych…wszyscy w półcieniu, w blasku świec śpiewali, grali, a potem—
rozpłynęli się w noc, jak wszystko, co piękne,
i czego nikt nie zapamięta.
Te spotkania były pokłosiem festiwali i przeglądów muzycznych, na które zacząłem jeździć ze swoim synem, Antonim. To on, z swoją młodzieńczą pasją i nieograniczoną ciekawością, otworzył mi oczy na świat, który wcześniej wydawał mi się odległy i nieosiągalny. Razem przemierzaliśmy kraj, od małych klubów po wielkie sceny festiwali i przeglądów od Cisnej po Kołobrzeg, wchłaniając dźwięki i emocje, które później staraliśmy się nieudolnie odtworzyć na naszych własnych, skromnych spotkaniach.
Piwnica Świdnicka była pierwsza…niegdyś miejsce pełne blasku, ozdobione złotem na scenie, z osobnym barem, który w świetle lamp wydawał się niemal metafizycznym bytem, kołakowskim Cocofli , oddzielnym od reszty rzeczywistości – zachwycała. Być może był to zachwyt, który należy do przeszłości, jak wspomnienia dzieciństwa, jak książki, które czytaliśmy, nie rozumiejąc jeszcze ich prawdziwego sensu.. Kelnerzy spoglądali na nas z wyższością, jakby wiedzieli coś, czego my nigdy się nie dowiemy – może to, że kawiarnia w gruncie rzeczy już nie istnieje, że jest tylko cieniem dawnej świetności, jej symulakrum, a my, siedząc przy stolikach i czekając na ., sami jesteśmy częścią tej iluzji. Być może kelnerzy, w swej niechęci, próbowali nam powiedzieć coś ważnego – ale byliśmy zbyt zajęci oczekiwaniem na kawę, by to zrozumieć. To tam po raz pierwszy zrozumiałem, że muzyka może łączyć ludzi w sposób, który wykracza poza słowa.
Mała Scena a później Kawiarnia Capitol były bardziej eleganckie, ale nie mniej przyjazne. Mała Scena Capitolu– intymna, jakby stworzona specjalnie dla naszych spotkań. Klub Łykend – nieco bardziej szorstki, ale pełen energii, wtedy jeszcze rozbrzmiewający Kaczmarskim.
Kawiarnia Literatka – miejsce, tam po raz pierwszy użyłem nazwy Pieśniarze zamiast dotychczasowej Musica Poetica, tworząc coś zupełnie nowego.
Speakeasy – ukryte, tajemnicze, jakby wymyślone specjalnie dla nas. No , może nie tylko dla nas.. bo musieliśmy kończyć o 22:00 ..albowiem w sobotę o tej porze zjawiali się fani zgoła innej muzyki…
A i raz legendarne schroniskoMorskie Oko – zimą piękne, jak z filmów Zanussiego, piosenki moralnego niepokoju..
Te spotkania były czymś więcej niż tylko okazją do grania i słuchania muzyki. To było także spotkanie Innego z gitarą.Inny z gitarą nie był jedynie muzykiem; był tym, który przez śpiew i dotyk strun odsłaniał swą obecność, tym, który w dźwięku przekraczał siebie, wychodząc naprzeciw. Spotkanie nie było tu jedynie aktem percepcji – było ruchem odpowiedzialności, zobowiązaniem wobec brzmienia, które nie należało wyłącznie do niego.Każda nuta, każde niedoskonałe szarpnięcie struny stawało się głosem wołającym o uwagę, o odpowiedź. I w tej odpowiedzi – w otwarciu się na muzykę jako na coś, co pochodzi z zewnątrz, a jednak w nas rezonuje – tkwiła istota tych wieczorów. Oczywiście, że były one niejednorodne, nie wszystkie na tym samym poziomie.. ale to osobna historia..
Nie były one jedynie chwilowym doświadczeniem dźwięku, lecz wydarzeniem etycznym, w którym muzyka stawała się drogą do Innego.Były chwilami, w których czas zdawał się zatrzymywać, a my, choć na krótko, stawaliśmy się częścią czegoś większego. To właśnie te chwile, te miejsca, te dźwięki, stały się fundamentem, na którym później zbudowaliśmy klub “Pieśniarze”… ale kiedy mowa o fundamentach , nie może zabraknąć najważniejszego:
W największych tragediach narodowych i państwowych, takich jak katastrofa smoleńska, ujawnia się istota ludzkiej egzystencji – to, jak jednostka i wspólnota odpowiadają na cierpienie i stratę. Prawdziwym fundamentem Pieśniarzy stały się koncerty „Artyści o Smoleńsku” z lat 2012 i 2013, które nie były jedynie wydarzeniami artystycznymi, lecz przejawem głębokiej potrzeby nadania sensu bolesnej rzeczywistości. W doświadczeniu katastrofy skupiły się jak w soczewce polskie światy – historie, przekonania, wartości i tęsknoty patriotów i kolaborantów. Była to chwila próby, w której człowiek mógł poddać się rozpaczy albo odnaleźć w sobie siłę do przezwyciężenia beznadziei…
Czułem, że nie mogę pozwolić, by nas złamała niesprawiedliwość i ból, czułem, że powinienem przekształcić to w coś większego – w pamięć, świadectwo, wiarę w sens wspólnoty. Muzyka, poezja i sztuka stały się w tych koncertach sposobem na odpowiedź wobec losu, który zdawał się niezrozumiały i okrutny. Były formą świadectwa, że nawet w obliczu największej straty człowiek pozostaje istotą zdolną do nadania sensu swojemu bólowi – a w tym sensie tkwi jego ostateczna wolność.

Zacznę od tych, którzy przychodzą mi na myśl, bez porządku, bez logiki, tak jak pojawiają się w mojej głowie, jak błyski światła w ciemności. To nie będzie żadna chronologia, żadna hierarchia – tylko strumień świadomości, który płynie, jak mu się podoba…

JACEK KOWALSKI

Jacek Kowalski! Cóż za postać! Oto człowiek, który w swej istocie łączy szlachetność dawnych wieków z żarliwością współczesnego ducha. Jest poetą, lecz nie takim, co układa wersy dla igraszki, lecz takim, który w słowie i pieśni zawiera duszę narodu. Jest pieśniarzem, ale nie tym, co śpiewa, by zabawiać, lecz tym, który wzrusza, budzi i unosi ku temu, co wielkie. Jest patriotą – nie dla poklasku, lecz z istoty swego bytu, jak dąb, który nie może nie zapuszczać korzeni w ojczystą ziemię.Jest mi przyjacielem, choć dzieli nas dystans grzeczności, ta subtelna granica, która w naszym wieku, w naszych czasach, nie zawsze pozwala przejść od „per pan” do serdecznej poufałości. Ale czyż prawdziwa przyjaźń potrzebuje tykania? Czyż nie objawia się ona bardziej w spojrzeniu pełnym szacunku, w uścisku dłoni, w milczącym porozumieniu, które mówi więcej niż tysiąc słów?Oto człowiek – rzadki w naszych czasach, a przez to tym cenniejszy! Jacek Kowalski jest jednym z tych gości, których obecność w klubie Pieśniarze stała się nieomal instytucją. Jacek Kowalski wziął udział w obydwu koncertach Artyści o Smoleńsku, w jednorazowym do tej pory festiwalu Piosenki o Polsce, który odbył się w kościele Św. Elżbiety, w wyjazdowym koncercie ku czci pamięci Krzysztofa Gozdowskiego w Wysokiej. Nie sposób pominąć znamiennego faktu, iż Jacek Kowalski, ten niestrudzony bard i miłośnik dawnych tonów, w niezliczonych koncertach, jakie dawał w klubie Pieśniarze, miewał za kompana swego serdecznego druha, Henryka Kasperskiego. Ów utalentowany lutnik, znany z biegłości w sztuce tworzenia instrumentów historycznych, niejednokrotnie dołączał do niego, by wspólnie przywoływać echa minionych epok, sprawiając, że dźwięki przeszłości ożywały wśród słuchaczy z intensywnością niemal mistyczną.